czwartek, 31 lipca 2014

Nieprawdopodobny zbieg okoliczności.

   Lądowanie w Larnace przebiegło bez zakłóceń. Wyszedłem przed budynek lotniska, pomimo wczesnej pory, temperatura już teraz wydawała się nie do zniesienia, ciężki plecak przygniatał mnie dodatkowo do rozgrzanego chodnika. Osiągnąłem wprawdzie zamierzony cel podróży, lecz musiałem ponownie zebrać myśli aby zadecydować o dalszym jej kierunku. Poczułem pustkę w głowie, usiadłem na ławce, tępo wpatrując się w samochody stojące na lotniskowym parkingu. Mój kiepski nastrój poprawili Polacy, którzy dzięki mojej interwencji na Rodosie dotarli na Cypr, ich spora grupa obstąpiła mnie dookoła. Tym razem oni mogli jakoś zrewanżować się za udzieloną pomoc. Propozycja wspólnego dotarcia do centrum miasta nie była może bardzo obiecująca, lecz na ten moment oddalała ode mnie widmo samotności, które zaczęło mi doskwierać od chwili wyjścia z samolotu. Przystałem na tę ofertę bez wahania. Idąc gęsiego wzdłuż dwupasmowej drogi, minęliśmy rozległy obszar wyschniętego, słonego jeziora, o którym czytałem w zakupionym wcześniej przewodniku, byłem jednak zbyt zmęczony aby podziwiać krajobrazy. Po jakimś czasie dotarliśmy do, tak zwanej, "cywilizacji" - jasnobeżowe budynki zaczęły wyrastać po obu stronach ulicy. Niedzielny poranek powodował, że ruch był znikomy, przechodziliśmy obok zamkniętych biur i sklepów. Jedynymi świadectwami funkcjonowania miasta były niewielkie kioski - szyldy z napisem "PERIPTERO" gwarantowały możliwość zakupu podstawowych produktów. Wchodząc do jednego z nich, przekonałem się o znacznej różnicy w cenach od już całkiem drogiego Rodosu, funt cypryjski okazał się ceniony nawet wyżej niż brytyjska waluta o tej samej nazwie. Konieczny zakup butelki wody uświadomił mi możliwość, szybszego niż przewidywałem, uszczuplania mojego budżetu. Przełknąłem tę gorzką pigułkę i dogoniłem moich znajomych. Zdałem się na ich wybór kierunku marszu, który miał zaprowadzić nas do plaży, gdzie zamierzali spędzić najbliższą noc. Długa ulica Afxentiou ciągnęła się od centrum Larnaki aż do promenady nad brzegiem morza, ostatkiem sił dotarliśmy na miejsce i usiedliśmy na wielkich głazach, oddzielających niewielką marinę od publicznego kawałka piasku.
  Po kilku godzinach, nic nie znaczących dla mnie rozmów, postanowiłem opuścić to towarzystwo i skoncentrować się na moich planach, które nie zakładały pozostania w Larnace. Ze względu na chęć zatrudnienia się na wycieczkowych statkach musiałem dotrzeć do największego portu na Cyprze - Limassol był jedynym miejscem na wyspie gdzie mogłem spróbować swoich szans. Bez większego żalu rozstałem się z przypadkowymi towarzyszami podróży i wyruszyłem z powrotem w górę ulicy, którą przemierzyliśmy wcześniej, z mapy miasta wynikało, że właśnie tą drogą mogłem dotrzeć do autostrady biegnącej w pożądanym przeze mnie kierunku. Z pobieżnej obserwacji wynikało, że jedynym sposobem dojazdu do odległego o osiemdziesiąt kilometrów miasta będzie klasyczny autostop. Nie stanowiło to dla mnie większego problemu, podróżowałem w ten sposób wcześniej po drogach Francji, Szwajcarii czy Niemiec. Dwie godziny marszu wystarczyły abym dotarł do dwupasmówki prowadzącej na zachód wyspy, z doświadczenia wiedziałem, że muszę pokonać jeszcze pewien dystans, żeby znaleźć się na obrzeżach miasta ,co dawało mi większą możliwość złapania "stopa". Zmęczenie zaczęło dawać się we znaki, plecak ciążył niemiłosiernie i tropikalny upał także ujmował sił z każdym krokiem. Musiałem wspomóc odwodniony organizm, na szczęście moim oczom ukazał się przydrożny kiosk, napis - PERIPTERO - poznałem już wcześniej. Zakupiłem cholernie drogą butelkę wody ( cena nie mogła mieć jednak znaczenia przy moim pragnieniu) i usiadłem na plastikowym krzesełku w prowizorycznej kafejce obok sklepu. Nie byłem jedynym klientem, kilka stolików ode mnie siedziało dwóch gości, sączących piwo. Zwrócili moją uwagę przez swoje niecodzienne, jak na Cypr fryzury, wąskie "irokezy" na środku ogolonych głów wyglądały imponująco. Pomimo odległości, która dzieliła mnie od tych młodziaków, starałem się podsłuchać ich rozmowę . Nie wiem czemu, na pierwszy rzut oka wyglądali na Niemców, spędzających wakacje w Larnace, jednak po chwili okazało się, że moi "Niemcy" mówią do siebie po polsku. Moje zaskoczenie było ogromne, spotkanie kolejnych Polaków na krańcu Europy graniczyło z abstrakcyjnym snem. Nie mogłem oprzeć się chęci porozmawiania z nimi. 
  To przypadkowe spotkanie sprawiło, że zamieszkałem u nowo poznanych kolegów jeszcze tego samego wieczora. Chłopcy ze Stalowej Woli pracowali w Larnace od paru tygodni i przygarnęli mnie do siebie jak starego znajomego. Nie mogłem oczekiwać więcej, w tej sytuacji zrewidowałem swe niepewne plany zatrudnienia się na statkach. Trzy dni później, dzięki "irokezom" znalazłem pierwszą pracę na Cyprze.
  Nadal nie wierzycie w przeznaczenie ?
  Aha, jeden z moich wybawców - Daniel - nadal mieszka w tamtej okolicy. Chwała mu za pomoc, której mi udzielił !                          





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz